Creme brulee z filmu Amelia. O samym filmie jeszcze będę pisać, bo jest to jeden z moich ulubionych filmów, nie tylko ze względu na najlepszy deser ever czyli creme brulee.
Wybrałam wersję miętową przepisu na creme brulee, bo lepiej oddaje klimat i kolorystykę filmu. Sam deser jest lekko zielonkawy, czyli jak sam film, skąpany w żółciach i zieleniach z kroplą czerwonego (do tego posłużą nam truskawki). Ale pojechałam prawie jak Leśmian 😉 Tymczasem składniki:
Składniki (4-5 porcji):
- 500 ml śmietany kremówki
- garść mięty
- 30 ml syropu miętowego
- 6 żółtek
- 75 g cukru
- 2 laski wanilii
- 4 łyżki brązowego cukru dodatkowo do posypania
- truskawki do dekoracji lub sosu
Bierzemy średniej wielkości garnek z grubszym dnem i wlewamy do niego kremówkę. Miętę myjemy, osuszamy i wkładamy do śmietany. Gotujemy, ale nie dopuszczamy do zagotowania i zostawiamy do ostygnięcia.
Piekarnik nagrzewamy do 130 stopni. Wyjmujemy miętę (jeśli potrzeba przecedzamy przez sitko, żeby nie było paprochów). Delikatnie ucieramy w oddzielnej misce żółtka z cukrem (nie mogą się spienić). Bardzo ostrożnie dodajemy śmietanę do żółtek i mieszamy. Dodajemy likier miętowy. Następnie wszystko przelewamy do miseczek (żaroodpornych). Mnie wyszły 4 porcje.
Przygotowujemy blachę tej wielkości, żeby zmieściły się do niej miseczki i napełniamy ją do połowy wodą. Wstawiamy do niej miseczki. Przykrywamy każdą folią aluminiową i całość wkładamy do nagrzanego piekarnika na 40-90 minut. Jeśli krem się zetnie to znaczy że jest gotowy.
Po upieczeniu studzimy i wkładamy do lodówki na minimum 5 godziny. Tuż przed podaniem posypujemy cukrem, który karmelizujemy palnikiem cukierniczym. Jeśli nam się nie chce to dekorujemy truskawkami w formie pierwotnej, a jeśli mamy czas i ochotę, to możemy przygotować szybki sos truskawkowy. Garść truskawek rozgniatamy, dodajemy łyżkę cukru i na małym ogniu podgrzewamy cały czas mieszając, do uzyskania jednolitej konsystencji i gotowe 🙂
Teraz bierzemy łyżeczki i jak Amelia wsłuchujemy się w dźwięk pękającej skórki na kremie… mmmm…. a potem już tylko rozkosz…
ps. przepis pochodzi z magazynu Kuchnia